niedziela, 28 sierpnia 2011

Niedziela...

Po Studium w szkarłacie i Znaku czterech następne w kolejności są Przygody Sherlocka Holmes'a... Niestety Lucy nie posiada tego tomu, więc dopóki nie wybierze się do biblioteki (a może to trochę potrwać biorąc pod uwagę jej zapał, gdy chodzi o wyjście na palące na zewnątrz słońce) nie zaszczyci detektywa spojrzeniem, ni myślą.
Na półce leży jeszcze ostatnia zdobycz - wynik odwiedzin u przyjaciółki, Sen numer 9 Davida Mitchell'a. I właśnie przyszedł na nią czas.

8. "Znak czterech" Sir Arthur Conan Doyle


Autor: Sir Arthur Conan Doyle
Tytuł: Znak czterech
Wydawnictwo: Rea
Liczba stron: 186
Ocena: 4/6


Po lekturze powieści Studium w szkarłacie, otwierającej cykl o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie, nienasycona ich przygodami postanowiłam sięgnąć po drugi z kolei tomik – Znak czterech. Pochmurne niebo za oknem zwiastujące nadchodzącą burzę, kot śpiący na kolanach i aromatyczny zapach bawarki stworzyły wręcz idealny nastrój na oddanie się czytaniu i rozwiązywaniu zagadek z detektywem i jego przyjacielem.

Nieznośny spokój panujący przy Baker Street 221B przerywa wizyta pięknej, młodej damy – Mary Morstan. Okazuje się, że po tajemniczym zaginięciu jej ojca kilka lat wcześniej, ktoś co roku o tej samej porze wysyła jej drogocenną perłę. Co więcej, właśnie otrzymała list, w którym osoba ta zaprasza ją na spotkanie. Bohaterowie postanawiają pomóc panience rozwikłać zagadkę, lecz nie spodziewają się jeszcze na ile niebezpieczeństw będą narażeni po drodze do celu, bowiem wkrótce okaże się, że sprawa jest bardziej zawiła i skomplikowana niż mogli się spodziewać. Pojawia się tytułowy znak czterech, w zamkniętym od wewnątrz pokoju odnajdują ciało mężczyzny zabitego w dość nietypowy sposób, ruszają w szaleńczy pościg za złoczyńcami, a wszystko to by poznać prawdę i odzyskać skarb. Teraz każda godzina się liczy.

Akcja drugiej części cyklu o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie jest bardziej dynamiczna od jej poprzedniczki. Dzięki temu, że nabrała tempa czyta się ją lekko i przyjemnie. Niestety nie aż tak, by czuć ten dreszczyk podniecenia, który towarzyszy nowej, tajemniczej sprawie do rozwiązania. Zbudowana jest podobnie do Studium w szkarłacie tzn. nudne popołudnie, nagle na horyzoncie pojawia się trudna sprawa, rozpoczyna się śledztwo, na chwilę staje ono w martwym punkcie, by w końcu Sherlock doprowadził do pojmania przestępcy, który szczerze opowiada historię swojego życia i wyznaje swe grzechy. Jestem tym trochę zawiedziona, bo znając budowę fabuły dość łatwo jest przewidzieć jej finał, a to psuje całą zabawę.

Coś, co bardzo mi się spodobało to nowe fakty, których możemy się dowiedzieć o głównych bohaterach. Gdyby nie Znak czterech nie pomyślałabym, jak daleko może posunąć się Sherlock, by uprzyjemnić swój dzień. Oczywiście jego postawa zadufanego geniusza wciąż irytuje, lecz ma on swój dziwny urok. Możemy liczyć na wątek romantyczny, w którego centrum znajdzie się doktor Watson. Dzięki temu przekonamy się jakże wrażliwy jest ten człowiek, w porównaniu z nieludzkim momentami detektywem.

Niestety druga część przygód Holmes’a nie porwała mnie swą dynamiką, zawiłością, czy nagłymi zwrotami akcji. Jednakże posiadała w sobie to coś, co nie pozwoliło mi na odłożenie jej na półkę przed skończeniem czytania. Być może to ten dziwny sposób w jaki detektyw rozwiązuje wszystkie zagadki, albo ciekawość jakich argumentów użyje tym razem, by udowodnić swoje tezy. Trudno powiedzieć, lecz jedno wiem na pewno – sięgnę jeszcze po powieści z nim w roli głównej.

Znak czterech polecam oczywiście wszystkim fanom Sherlocka Holmes’a i doktora Watsona, a także osobom, które są cierpliwe i nie nudzą się zbyt szybko, dla pozostałych lektura może się okazać zbyt nużąca. Najwyraźniej Sir Arthur Conan Doyle miast uczynić akcję bardziej żywiołową i porywającą postawił na czar i tajemnicę bijącą z osoby głównego bohatera. Na mnie to działa, bo w przeciwnym wypadku przez długi czas nie sięgnęłabym po jego twórczość. Wszystkim Czytelnikom również tego życzę i zachęcam do zapoznania się z tytułem.

sobota, 27 sierpnia 2011

7. "Studium w szkarłacie" Sir Arthur Conan Doyle

Tytuł: Studium w szkarłacie
Wydawnictwo: Rea
Liczba stron: 190
Ocena: 5/6


Sherlock Holmes i doktor John Watson to postaci, których chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ich kreacje wyszły spod pióra Sir Arthur Conan Doyle’a, a pierwsza część przygód tej dwójki, pod tytułem Studium w szkarłacie została wydana w 1887 roku. Dzięki uprzejmości mej drogiej przyjaciółki, która użyczyła mi swego egzemplarza, miałam szansę spędzić bardzo mile pewne popołudnie, zatopiona w lekturze tego klasyku literatury detektywistycznej.

Narratorem powieści jest doktor Watson, który na jej początku pokrótce opisuje swoje dzieje. Następnie dowiadujemy się w jakich okolicznościach poznał Holmes’a i zamieszkał razem z nim w mieszkaniu przy Baker Street 221B w Londynie. Pewnego dnia nudę, spowodowaną brakiem poważniejszych zajęć, przerywa wieść o tajemniczym morderstwie. Zachęcony przez współlokatora Sherlock, postanawia pomóc policji w rozwiązaniu sprawy. Brak motywu, podejrzanych i tropu okazuje się być orzechem trudnym do zgryzienia, przynajmniej funkcjonariuszom Scotland Yardu…

Ta i tak już krótka powieść podzielona jest na dwie części. W pierwszej poznajemy bohaterów, rozpoczyna się śledztwo prowadzone równolegle  przez brytyjską policję, i z pozoru amatorski duet, doktora  Watsona i pana Holmes’a, a także otrzymujemy kilka wskazówek od tego ostatniego. Druga zabiera nas w daleką podróż wiele lat wcześniej, podczas której możemy znaleźć wiele odpowiedzi kluczowych dla sprawy i w końcu poznać jej finał. To bardzo ciekawy zabieg, zwłaszcza że pojawia się w momencie kulminacyjnym książki. Dzięki temu możemy „odsapnąć” od głównego wątku, poukładać wszystko w głowie i spokojnie już podejść do faktów.

Po Studium w szkarłacie sięgnęłam, by zobaczyć jaki naprawdę był ten porażający swą sztuką dedukcji wzór detektywa, który stał się postacią kultową i inspiracją dla tak wielu twórców. Wyobrażałam go sobie trochę inaczej. W rzeczywistości okazał się arogancki, egocentryczny i chorobliwie pewny siebie, chociaż biorąc pod uwagę jego zdolności oraz skuteczność, nie ma w tym nic dziwnego. Co się tyczy doktora Watsona, to trochę przykre jest, że został odsunięty na bok i zawsze stoi w cieniu wielkiego Sherlocka. Jednak muszę przyznać, że polubiłam tą dziwną parę i na pewno zapoznam się jeszcze z kolejnymi ich przygodami.

Jedyną chyba kwestią, która niezbyt przypadła mi do gustu jest zbyt spokojny, miejscami wręcz nudnawy, ton powieści. Nie ma tu wartkiej akcji, nieprzewidzianych zwrotów, nie mogę powiedzieć, bym czytała tą książkę  z zapartym tchem. Być może bierze się to z tego, iż jest to pierwsze dzieło Sir Arthur Conan Doyle’a, które miałam w ręku i nie jestem przyzwyczajone do jego prozy? Jednak oczekiwanie na błyskotliwy wywód detektywa Holmes’a, w którym zdradzi tok swojego rozumowania i ukaże w jakiż to prosty sposób można było dociec prawdy, bezwzględnie jest tego wart.

Wszystkim miłośnikom kryminałów i powieści detektywistycznych, którzy nie mieli okazji poznać prawdziwego Sherlocka polecam tą pozycję, ponieważ po pierwsze: to klasyk, który każdy fan gatunku znać powinien, po drugie: by mogli skonfrontować swoje wyobrażenia z oryginałem. Mimo, iż Studium w szkarłacie nie wbiło mnie w fotel i nie odebrało tchu, mam zamiar sięgnąć po drugą część przygód bohaterów. Absolutnie, nie dlatego, że tak wypada. Kieruje mną niepohamowana ciekawość, jak ich losy potoczą się dalej, jakie sprawy przyjdzie im rozwiązać, jakich wrogów spotkają na swej drodze. Po przeczytaniu tej książki pojawiło się to tajemnicze i jakże miłe uczucie, że muszę dowiedzieć się więcej, pochłonąć więcej. Trudno je nazwać, ale jest niesamowicie przyjemne. I takich właśnie odczuć życzę wszystkim Czytelnikom, którzy postanowią zatopić się w przygody detektywa Holmes’a i doktora Watsona.

piątek, 26 sierpnia 2011

6. "Metro 2033" Dmitry Glukhovsky



Autor: Dmitry Glukhovsky
Tytuł: Metro 2033
Wydawnictwo: Insignis
Liczba stron: 591
Ocena: 6/6



Fantastyka post apokaliptyczna to z całą pewnością jeden z moich ulubionych gatunków literackich. I jeden z tych, które najbardziej pobudzają wyobraźnię. Bo przecież istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że nasz świat po katastrofie będzie wyglądał właśnie w taki sposób. Ogromne pustkowia, jałowe ziemie, niegdyś potężne i prężnie się rozwijające państwa zamienione w ruinę, nowe gatunki powstałe w wyniku ewolucji, bądź promieniowania i gdzieś tam między nimi ostatnie bastiony ludzkości. No właśnie, ludzie. Jaką mamy gwarancję, że po apokalipsie ocaleje chociaż garstka?

Jest rok 2033, znajdujemy się w rosyjskim metrze. Nie, nie wsiądziemy w pociąg, by przejechać kilka stacji; nie spotkamy tu również tłumów, które spieszą do pracy, domu, czy też w jakiekolwiek inne miejsce. Jesteśmy sami. Nieprzenikniona ciemność, gęsta tak, że można by ją kroić, otacza nas ze wszystkich stron. Ciszę przerywa jedynie nasz niespokojny, urywany oddech. Ogarnia nas paraliżujący strach, nie możemy się ruszyć. Coraz trudniej jest oddychać, gardło mamy tak zaschnięte, że przełknięta ślina wydaje się być żyletką. Trzeba jak najszybciej wyjść na powierzchnię, złapać haust powietrza, łyk wody, zobaczyć promień słońca. Desperacka potrzeba pcha nas do przodu, biegniemy. W oddali pojawia się małe światełko. Czy to wyjście? Ostatkiem sił przyspieszamy, upadamy, podnosimy się, jeszcze tylko kilka metrów, jasność jest coraz bliżej… Znajdujemy się na stacji. Oświetla ją czerwonawy blask lamp awaryjnych, znajduje się tu kilka namiotów, płonie ognisko, w pobliżu przechadzają się ludzie. WOGN – wysunięta najdalej na północ, zamieszkana stacja moskiewskiego metra. To tutaj żyje i rozpocznie swą podróż główny bohater powieści – Artem. 

Narastająca niepewność i mrok to nieodłączne elementy dzieła rosyjskiego pisarza Dimitryja Glukhovskiego, Metro 2033. Świat w nim przedstawiony nie jest już taki, jakim go znamy – wszystko zostało zniszczone w wyniku wojen nuklearnych. Na powierzchni żyć się nie da – panuje tam zbyt duże promieniowanie, a i nowi mieszkańcy ziemi nie są zbyt dobrze do naszego gatunku nastawieni. Ci, którzy mieli szczęście zdążyli skryć się w tunelach metra, teraz tutaj próbują stworzyć namiastkę starego świata. Mimo, i tak już niełatwej egzystencji na dole, pojawia się kolejne widmo zagłady. Stację WOGN atakują potrafiące wpływać na ludzką psychikę, tajemnicze humanoidalne mutanty, zwane przez mieszkańców „czarnymi”. Młody chłopak o imieniu Artem otrzymuje zadanie dotarcia do Polis – serca moskiewskiego metra, by zawiadomić o nowym zagrożeniu. Wyrusza w samotną wędrówkę po ciemnych tunelach, nie zdając sobie sprawy ile niebezpieczeństw może kryć się w ich mroku.

Narrator rozważnie, stopniowo i bez pośpiechu rozwija akcję. Z każdym krokiem, z każdą mijaną stacją dowiadujemy się czegoś więcej. Nie ma tu wielu zwrotów, ale autor stosuje inne, często wręcz absurdalne zabiegi, by poruszyć Czytelnika. Po drodze spotkamy faszystów, świadków Jehowy, rewolucjonistów, satanistów, a nawet wierzących w pogańskiego boga – kanibali. Niesamowite jest jak Glukhovskiemu udało się, poprzez zderzenie tych wszystkich ideologii i religii z rzeczywistością panującą w metrze, obedrzeć je z całego patosu i powagi. Zadziwiające jest, że ludzie, mimo apokalipsy, którą jakimś cudem przeżyli, wywołując konflikty na tle politycznym, ideologicznym, religijnym, czy rasowym, wciąż dążą do samozagłady.

Świetnie wykreowana jest postać głównego bohatera. Poznajemy go jako trochę tchórzliwego, lecz zarazem żądnego przygód młodzieńca, który wyrusza w niebezpieczną podróż, by wypełnić zadanie powierzone mu przez stalkera. Podczas jego samotnej wędrówki możemy zauważyć, że nie jest to kolejny odważny heros, siekący wrogów i nieustannie prący przed siebie. Artem to zwyczajny młody człowiek – bojący się ciemności, nieznanego, wpadający w panikę, podejmujący złe decyzje. I to mnie w nim zjednało – nie jest ideałem.

Metro 2033 to nie tylko mrożąca krew w żyłach powieść  o mutantach i niebezpieczeństwach czyhających na chwilę nieuwagi, by nagle wyskoczyć z cienia i porwać niczego niespodziewającego się Czytelnika. Mimo ciągłego napięcia warto jest zatrzymać się na chwilę i zastanowić nad tym, co pokazuje nam autor. Mamy koniec świata i ludzi, którzy schronili się pod ziemią, byle tylko trochę przedłużyć swoje istnienie. Tworzą mikropaństwa, zawierają umowy gospodarcze, zakładają związki i partie, prowadzą wojny. Starają się wieźć życie takie, jakim było na powierzchni. Jedząc szczurze truchła i popijając je herbatką z grzybów wciąż kurczowo trzymają się nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczą słońce i uda im się odbudować nowy świat na ziemi. Tylko, że coraz częściej uświadamiają sobie, że ten świat nie należy już do nich.

Lektura Metra 2033 dostarcza niesamowitych wrażeń. Jest fantastycznie wykreowany świat, nietuzinkowe, barwne postaci, wymagające głębszej refleksji pytania i mroczny, pełen napięcia klimat. Odradzam ją, jako książkę czytaną dla rozrywki, czy do poduszki – może okazać się zbyt monotonna. Osobom, które lubią odnajdywać w lekturze drugie dno, a idąc dalej – odważnym na tyle, by skoczyć w jego otchłań- gorąco polecam. Jestem przekonana, że zapadnie w pamięć na długi czas.

Książkę można za darmo, legalnie pobrać tutaj w formie e-booka. Jednak, jako że jestem przeciwniczką książek elektronicznych, szczerze zachęcam do kupna "papierowej" wersji. Przecież szelest kartek i ten specyficzny zapach woluminu to nieodłączny element czytania...

wtorek, 23 sierpnia 2011

3. "Kod nieśmiertelności" Duncan Jones


Tytuł: Kod nieśmiertelności/ Source Code
Reżyseria: Duncan Jones
Scenariusz: Ben Ripley
Gatunek: dramat, thriller, sci-fi
Premiera: 6 maja 2011 (Polska), 11 marca 2011 (Świat)
Ocena: 8/10



A ty co byś zrobił, gdyby zostało Ci ostatnie 8 minut życia? Większość osób odpowiedziałaby zapewne: „nie wiem”, bądź „wykorzystałbym każdą sekundę”. A co jeśli miałbyś przeżywać te ostatnie chwile raz za razem, wbrew swojej woli, ze świadomością, że nie ważne co zrobisz, a  twa egzystencja i tak się zakończy? Trudno jest znaleźć odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza że nikt z nas nie wie, jak by postąpił w obliczu śmierci. Być może pozwoli na to, ostatnie dzieło Duncana Jonesa, albo, wręcz przeciwnie sprawi, że pojawi się jeszcze więcej znaków zapytania.


Głównym bohaterem Kodu nieśmiertelności jest kapitan Colter Stevens (Jake Gyllenhaal), żołnierz stacjonujący w Afganistanie. Poznajemy go, gdy budzi się w jadącym z dużą prędkością pociągu, nie wiedząc jak się w nim znalazł. Co więcej, nie poznaje towarzyszki swojej podróży, która zwraca się do niego „Sean”, a w lustrze widzi twarz obcego mężczyzny. Po chwili następuje eksplozja i tu historia się zaczyna… Bohater dowiaduje się, że bierze udział w tajnej misji pod nazwą kod nieśmiertelności. Program pozwala mu „wejść” w ciało innej osoby na 8 minut przed jej śmiercią. Kapitan ponownie wraca do pociągu, by zebrać jak najwięcej informacji o zamachowcu i tym samym zapobiec katastrofie nuklearnej. Mogłoby się wydawać, że nic w tym trudnego, zwłaszcza że może tam wrócić dowolną ilość razy, jednak w trakcie zadania powoli odkrywa prawdziwe oblicze działania tytułowego kodu…


Niestety często zdarza się, że po rewelacyjnym debiucie twórcy osiadają na laurach, a  ich kolejne dzieła nie są już tak dopieszczone jak to pierwsze, a wręcz gorsze od poprzedniego. Jedynie sławne nazwiska i nadzieja, że w końcu zobaczymy powtórkę umiejętności reżysera pchają nas do kina, by ostatecznie i tak zawieść – a to dziurami w fabule, kiepską grą aktorską, źle dobraną muzyką, czy totalną płycizną i wciąż powtarzającymi się schematami. Po obejrzeniu Kodu nieśmiertelności doszłam do wniosku, że pan Jones, póki co nie trafi do tej „szuflady”. Nie jestem fanką science fiction, ale podczas seansu Moon siedziałam z wypiekami na twarzy zastanawiając się co zrobią główni bohaterowie, jak ja bym się zachowała na ich miejscu i o co, tak naprawdę chodzi? Z drugim filmem reżysera było podobnie, jednak tutaj nie miałam tyle czasu na szukanie odpowiedzi, akcja rwała do przodu niczym pędzący pociąg (broń Boże, nie mam tu na myśli krajowych PKP), dlatego wszelkie rozważania byłam zmuszona zostawić na później.


Jake Gyllenhaal, mimo iż nie należy do grona moich ulubieńców, w rolę Coltera Stevensa wpasował się idealnie. Można by pomyśleć, że przecież mamy tu do czynienia z kolejnym bohaterem, który znowu musi uratować miliony istnień i nie ma w tym nic szczególnego, w końcu niejeden już był i niejeden będzie. Czy może być coś łatwiejszego do zagrania? Jednakże, biorąc pod uwagę okoliczności, w których znalazł się kapitan odpowiedź na to pytanie nie wydaje się już tak prosta. Niestety nie mogę zdradzić nic więcej, zepsułoby to całą zabawę, ale uwierz mi na słowo, drogi Widzu – gdybyś to Ty znalazł się na miejscu bohatera i poznał zasady działania kodu, nie byłoby Ci do śmiechu. Z jednej strony potrzeba uratowania milionów, z drugiej istnienie jednostki – z tym wewnętrznym rozdarciem musiał zmierzyć się aktor i moim zdaniem poradził sobie świetnie. Reszta obsady stanowiła raczej tło dla głównego bohatera i jego poczynań, jednak warto zwrócić uwagę na kreację pani kapitan Colleen Goodwin (Vera Farmiga), która mimo iż nie brała czynnego udziału w akcji, zdobyła u mnie ogromną sympatię.


Akcja filmu, która przecież zatacza krąg co 8 minut, nie pozwala nam się nudzić, a desperackie próby Stevensa, by zdobyć informacje nie tyle o zamachowcu, co o sobie samym sprawiają, że napięcie rośnie z każdą sekundą. Co więcej, aby zadowolić nawet najbardziej wymagającego widza, reżyser zostawia po drodze pewne „furtki” do spekulacji i domysłów. Bo, na przykład, jak wyjaśnić to, że główny bohater pozostający przecież we wspomnieniach ofiary zamachu, wychodzi poza ich ramy? Nie otrzymamy tu wszystkich odpowiedzi, ale można to potraktować jedynie jako zaletę.


Jedynym mankamentem filmu jest, moim zdaniem, zbytnio rozbudowany wątek romantyczny pomiędzy kapitanem, a towarzyszką jego podróży. Jednak biorąc pod uwagę zaskakujące zakończenie można przymknąć na to oko. Kod nieśmiertelności polecam zarówno fanom sci-fi, jak i osobom nie mającym z tym gatunkiem wiele wspólnego, a lubiącym po prostu dobre kino akcji, w którym znajdzie się miejsce na własne przemyślenia. Ja się nie zawiodłam i z niecierpliwością oczekuję kolejnego „dziecka” Duncana Jonesa.


Oficjalny trailer filmu:

wtorek, 16 sierpnia 2011

Konkurs Sztukatera

Gorąco zachęcam do wzięcia udziału w konkursie zorganizowanym przez portal Sztukater i wydawnictwo Bukowy Las.