wtorek, 23 sierpnia 2011

3. "Kod nieśmiertelności" Duncan Jones


Tytuł: Kod nieśmiertelności/ Source Code
Reżyseria: Duncan Jones
Scenariusz: Ben Ripley
Gatunek: dramat, thriller, sci-fi
Premiera: 6 maja 2011 (Polska), 11 marca 2011 (Świat)
Ocena: 8/10



A ty co byś zrobił, gdyby zostało Ci ostatnie 8 minut życia? Większość osób odpowiedziałaby zapewne: „nie wiem”, bądź „wykorzystałbym każdą sekundę”. A co jeśli miałbyś przeżywać te ostatnie chwile raz za razem, wbrew swojej woli, ze świadomością, że nie ważne co zrobisz, a  twa egzystencja i tak się zakończy? Trudno jest znaleźć odpowiedź na to pytanie, zwłaszcza że nikt z nas nie wie, jak by postąpił w obliczu śmierci. Być może pozwoli na to, ostatnie dzieło Duncana Jonesa, albo, wręcz przeciwnie sprawi, że pojawi się jeszcze więcej znaków zapytania.


Głównym bohaterem Kodu nieśmiertelności jest kapitan Colter Stevens (Jake Gyllenhaal), żołnierz stacjonujący w Afganistanie. Poznajemy go, gdy budzi się w jadącym z dużą prędkością pociągu, nie wiedząc jak się w nim znalazł. Co więcej, nie poznaje towarzyszki swojej podróży, która zwraca się do niego „Sean”, a w lustrze widzi twarz obcego mężczyzny. Po chwili następuje eksplozja i tu historia się zaczyna… Bohater dowiaduje się, że bierze udział w tajnej misji pod nazwą kod nieśmiertelności. Program pozwala mu „wejść” w ciało innej osoby na 8 minut przed jej śmiercią. Kapitan ponownie wraca do pociągu, by zebrać jak najwięcej informacji o zamachowcu i tym samym zapobiec katastrofie nuklearnej. Mogłoby się wydawać, że nic w tym trudnego, zwłaszcza że może tam wrócić dowolną ilość razy, jednak w trakcie zadania powoli odkrywa prawdziwe oblicze działania tytułowego kodu…


Niestety często zdarza się, że po rewelacyjnym debiucie twórcy osiadają na laurach, a  ich kolejne dzieła nie są już tak dopieszczone jak to pierwsze, a wręcz gorsze od poprzedniego. Jedynie sławne nazwiska i nadzieja, że w końcu zobaczymy powtórkę umiejętności reżysera pchają nas do kina, by ostatecznie i tak zawieść – a to dziurami w fabule, kiepską grą aktorską, źle dobraną muzyką, czy totalną płycizną i wciąż powtarzającymi się schematami. Po obejrzeniu Kodu nieśmiertelności doszłam do wniosku, że pan Jones, póki co nie trafi do tej „szuflady”. Nie jestem fanką science fiction, ale podczas seansu Moon siedziałam z wypiekami na twarzy zastanawiając się co zrobią główni bohaterowie, jak ja bym się zachowała na ich miejscu i o co, tak naprawdę chodzi? Z drugim filmem reżysera było podobnie, jednak tutaj nie miałam tyle czasu na szukanie odpowiedzi, akcja rwała do przodu niczym pędzący pociąg (broń Boże, nie mam tu na myśli krajowych PKP), dlatego wszelkie rozważania byłam zmuszona zostawić na później.


Jake Gyllenhaal, mimo iż nie należy do grona moich ulubieńców, w rolę Coltera Stevensa wpasował się idealnie. Można by pomyśleć, że przecież mamy tu do czynienia z kolejnym bohaterem, który znowu musi uratować miliony istnień i nie ma w tym nic szczególnego, w końcu niejeden już był i niejeden będzie. Czy może być coś łatwiejszego do zagrania? Jednakże, biorąc pod uwagę okoliczności, w których znalazł się kapitan odpowiedź na to pytanie nie wydaje się już tak prosta. Niestety nie mogę zdradzić nic więcej, zepsułoby to całą zabawę, ale uwierz mi na słowo, drogi Widzu – gdybyś to Ty znalazł się na miejscu bohatera i poznał zasady działania kodu, nie byłoby Ci do śmiechu. Z jednej strony potrzeba uratowania milionów, z drugiej istnienie jednostki – z tym wewnętrznym rozdarciem musiał zmierzyć się aktor i moim zdaniem poradził sobie świetnie. Reszta obsady stanowiła raczej tło dla głównego bohatera i jego poczynań, jednak warto zwrócić uwagę na kreację pani kapitan Colleen Goodwin (Vera Farmiga), która mimo iż nie brała czynnego udziału w akcji, zdobyła u mnie ogromną sympatię.


Akcja filmu, która przecież zatacza krąg co 8 minut, nie pozwala nam się nudzić, a desperackie próby Stevensa, by zdobyć informacje nie tyle o zamachowcu, co o sobie samym sprawiają, że napięcie rośnie z każdą sekundą. Co więcej, aby zadowolić nawet najbardziej wymagającego widza, reżyser zostawia po drodze pewne „furtki” do spekulacji i domysłów. Bo, na przykład, jak wyjaśnić to, że główny bohater pozostający przecież we wspomnieniach ofiary zamachu, wychodzi poza ich ramy? Nie otrzymamy tu wszystkich odpowiedzi, ale można to potraktować jedynie jako zaletę.


Jedynym mankamentem filmu jest, moim zdaniem, zbytnio rozbudowany wątek romantyczny pomiędzy kapitanem, a towarzyszką jego podróży. Jednak biorąc pod uwagę zaskakujące zakończenie można przymknąć na to oko. Kod nieśmiertelności polecam zarówno fanom sci-fi, jak i osobom nie mającym z tym gatunkiem wiele wspólnego, a lubiącym po prostu dobre kino akcji, w którym znajdzie się miejsce na własne przemyślenia. Ja się nie zawiodłam i z niecierpliwością oczekuję kolejnego „dziecka” Duncana Jonesa.


Oficjalny trailer filmu:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz